Pokolenie: Bomba

Adam Francis Housh

Zostałem wychowany przez ojca, któremu pokazywali filmy „Duck and cover!”. Ojciec grał w kapeli punk. Ojciec śpiewał o końcu świata. Ojciec wiedział, że nie chce, by bomba spadła. Nic innego nie wiedział, w końcu miał siedemnaście lat. Ojciec widział podzielone Berliny w telewizji, Kubę na włosku wiszącą w radio słyszał, koniec świata za końcem świata. A po latach – ciszę.

Wszystko było się skończyło. Sowietów nie było. Pokój był nastał na świecie. Ludzie śpiewali na ulicach, ludzie głosowali po raz pierwszy w połowie Europy, Ameryka świętowała, wszyscy myśleli, że wszystko działa.

U nas też są. Kapele, Kuba, Berlin, Radio trochę mniej hula, ale za to streaming dostaliśmy. Też śpiewamy, co prawda o przyjemniejszych rzeczach, o piłki meczach, że był chyba maj, że wszystko mamy, że #szczepimysię, że wciąż działamy! No i zapominamy.

Zapominamy kupić czipsy, jadąc do kolegi, wracając już ze sklepu (bo trzeba było browar kupić na mecz) i jak się przejmujemy, jak się przepychamy, bo za sześć minut Najman walczy.

Zapominamy…

że za sześć lat Tajwan walczy, za sześć lat nic nie mamy.

Zgiełk.

Są tu wszyscy! – jedni krzyczą – komunisty z błyskawicą, brudne paznokcie, białe rękawice, suche łokcie, złe zamiary, Niemcy, szwaby, Prus, Bawary, co się noszą jak cesarze Rzymu!

W Warszawie wszystko się dzieje – drudzy – Papież, pedały, aneksja Krymu! Wszystko płonie, wszystko boi, jęczy, piszczy, płacze, boli!

Ale drudzy, my, lepsi są od fałszu i od afer. Spokój należy zachować, ot!

Żyć dzień za dniem, to jest klucz. Nawet jak nam dadzą w splot, to powiemy „użyj słów, tak prosimy ładnie, grzecznie!” Nawet jak zabiją, poprosimy, bo grzecznego nie wskrzesić? Niedorzeczne!

Ja chcę profesorem być, a ten za mną inżynierem gier. Ten po prawej umie, jak Kastrata wyć, ten po lewej bardzo chce.

Za mną rzesze, bandy, tłumy w okularach, półbutach i po manicure.

Wszyscy przekrzykują siebie nawzajem, co Zodiaki na tym niebie

znaczą.

Nie zobaczą.

Bo nie rozumieją tych ciarek, tego szaleństwa, tej słodkiej rozkoszy strachu, która zalewa człowieka od barków i po stopy mu płynie, gdy pojmuje, że ostatnie siedemnaście, siedemdziesiąt jeden lat było wszystko głupie na nic.

Tylko podliczanie strat.

Nie rozumieją uczucia poszukiwania miłości w szarych zakamarkach, bo tylko takie zostaną, jak spadnie Ona. Nie widzą w próchnicy gracji, w niedołęstwie starca łaski. Wciąż to samo, wciąż to samo, papierosy, siódma rano. Neony i odblaski…

Generalik przycisk widzi wielki

Kuszący i wie, co począć musi.

Jak był, to było wcisnąć.

Hops – raz za ONZ!

Hops za ONR!

Nieskończony ciąg jedynek

nieskończonym ciągiem zer.

Ona jest piękna, ojciec mi mówił. Rudy kosmyk ma wśród białych włosów. Wzrok złośliwy, wzrok współczucia, dużo może, lecz nieduża. To jest babcia, matka ma i muza, madonna, prorok – Bomba.

Skręcimy sobie szluga, wypijemy kawkę jednym haustem, weźmiem swoje witaminy (tylko zalecaną dawkę), stłumim dźwięk swej eska-emki jakimś lo-fi-study-hausem.

Między wykładami umówim się na randkę – jakąś Jadzie, Franie, Dankę.

A gdy ona będzie spadać, kiedy ona będzie blisko, weźmiem telefon, sześć-osiem-jeden…

dzwonim na pobliskie bistro,

że śniadanie z awokado,

byle szybko, byle bystro.

Jak to Włosi modni – cyk! Śniadanko o trzynastej –

monsieur-garçon, pańskie danie –

Spada bomba – 10 metrów i już nic nam nie zostanie.

Leave a comment